piątek, 8 sierpnia 2014

008. Tunel część 1

   Chodziłam za Mary jak cień, przyglądałam się jej pracy i zaangażowaniu. Widziałam, jak dokładnie i ostrożnie sprawdza każde miejsce. Nagle wyprostowała się i położyła ręce na biodrach.
- Connie...
   Odwróciła głowę w moją stronę i dopiero teraz zauważyłam, jak ciemne są jej oczy. Wcześniej nie zwracałam na to jakiejkolwiek uwagi, jednak teraz, w blasku zachodzącego słońca i jarzącej się delikatnie lampy, doskonale je widziałam. Ciemnobrązowe, niemal czarne tęczówki wyróżniały się na tle jasnokremowej karnacji. Miała idealny kształt twarzy, urokliwie odstające kości policzkowe i pełne usta. Przyłapała mnie na tym, że przyglądam się jej z zaciekawieniem już przez dłuższą chwilę.
- Wszystko okej? - spytała, podchodząc bliżej. Teraz mogłam poczuć nawet słodki zapach jej piżmowych perfum, przeraźliwie podobny do tych, których używała moja mama. Pokiwałam tylko twierdząco i wyszłam do innego pokoju, lekko zakłopotana zaistniałą sytuacją.
- Przydaj się do czegoś - usłyszałam głos dochodzący zza moich pleców. Jason klęczał przy ścianie pod schodami i delikatnie w nią pukał. - Tak, ty - powiedział, widząc mnie we framudze drzwi. Podeszłam do niego, a on podał mi swoją latarkę. Była bardzo mała, ale dawała dużo światła. Świeciłam na jego duże ręce, przyglądając im się uważnie.
- Jak nazywa się ten facet z kamerą? - spytał szeptem, wciąż majstrując przy ścianie.
- Tom - odpowiedziałam, unosząc lekko brwi.
- Tom! - zawołał niskim tenorem. - Myślę, że powinieneś to nagrać.
   Wraz z Tomem zjawił się Robert, po chwili dołączyła do nas Mary. Nagle coś zaskrzypiało, a zamiast ściany pojawiło się mroczne przejście. Komisarz zabrał ode mnie latarkę i wszedł do małego tunelu. Za nim ruszył Tom, trzymając kamerę na ramieniu. Weszłam za nimi i od razu pożarła mnie ciemność. Dopiero po chwili ujrzałam za sobą smugi światła pochodzące z latarki Roberta.
   Sufit był osadzony bardzo nisko. Musieliśmy kucać, aby przejść przez korytarz. Ściany wydawały się nas przytłaczać, zamykać przejście coraz bardziej, jakby nie chciały, żebyśmy szli dalej.
- Uwaga na schodki! - usłyszałam przed sobą. Stopnie były niezwykle wąskie i strome. Schody były niemalże pionowe. Obiema rękoma trzymałam się ścian, aby przypadkiem nie poślizgnąć się i nie runąć w dół.
   Im dalej szliśmy, tym droga stawała się gorsza. Nagle poczuliśmy pod nogami wzbierającą się wodę, chlupoczącą przy każdym kroku. Wreszcie dotarliśmy do metalowych drzwi.
- Zamknięte - powiedział komisarz Dirt. Wyciągnął broń z kabury i strzelił w zamek trzy razy. Weszliśmy do środka. W pomieszczeniu było okropnie duszno. Strużka wody wylewała się z lekko pękniętej rury przy wejściu. Tutaj było jej więcej niż na korytarzu, jednak nie sięgała nam dalej niż do kostek. Rura musiała rozszczepić się niedawno, inaczej wszystko byłoby już zalane. Robert pociągając za sznurek dyndający obok jego głowy, zapalił światło. Rozejrzeliśmy się dookoła. Na trzech stołach rozłożone było mnóstwo papierów. Na ścianach wisiały różne przyrządy mechaniczne, które wykorzystywano do niewiadomych celów. Czwarty stół przypominał trochę mini laboratorium. Probówki i kolorowe substancje walały się wszędzie. W prawym rogu stała lodówka. Zalana wodą nie działała i za pewne wszystko, co się w niej znajdowało, mogło być już zepsute.
- Chyba coś znalazłam - powiedziała Mary, idąc w naszym kierunku z plikami jakichś kartek. - "Randler's biotech industry vaccines" była na skraju bankructwa - przewracała szybko strony, szukając ważnych i przydatnych informacji. - Randler podpisał kontrakt z chińską firmą "Medcan" zajmującą się lekami wszelakiej maści. Miał wyprodukować dla nich szczepionkę zatruwającą mięso i ryby...
- Drugi podpis. Czyj może być? - spytałam, mrużąc oczy. Gdy rozpoznałam parafkę, zaniemówiłam. Czułam, jak uginają się pode mną nogi.
- Andrew Flynn - odpowiedziałam sama sobie. Spojrzałam na innych. Oczy zaszły mi mgłą. Policja jednak miała rację, mój ojciec był powiązany z całą tą sprawą. Kręciłam głową w niedowierzaniu. Wiedziałam, że jest taka możliwość, jednak miałam nadzieję, że wszyscy się mylą. Że on jest niewinny. Zaczęłam się cofać, jakbym chciała uciec przed bolesną prawdą. Nieoczekiwanie wpadłam na jeden ze stołów. Przewrócił się, a rury za nim rozpadły się na kawałki, rozpryskując wodę. Ciśnienie było tak wysokie, że pokój zaczął napełniać się cieczą w niewyobrażalnie szybkim tempie.
- Zabierzcie tyle, ile uda wam się unieść! - krzyknął Robert, podbiegając do lodówki i wyciągając z niej wszystkie rzeczy. - Jeśli poziom wody dojdzie do bezpieczników, wszyscy zostaniemy porażeni prądem!
   Nigdy nie widziałam, żeby ludzie uwijali się tak szybko. Przez moment stałam jak słup soli. Nie wiedziałam, co się dzieje i co mam robić. Po chwili bardzo niewyraźnie usłyszałam, jak ktoś zawołał moje imię. To wybudziło mnie z transu. Potrząsnęłam głową i zaczęłam zbierać wszystkie kartki ze stołów. Ręce przeraźliwie mi się trzęsły, a serce waliło jak młot. Tom o mały włos nie upuścił kamery, zbierając kilka probówek ze stołu.
- Szybko! Szybko! - zawołał komisarz Jason. Stał przy drzwiach, pomagając nam wszystkim wyjść. Opór wody był tak silny, że zmywał nas na bok. Wychodząc, usłyszałam dwa strzały i nagle wszystko pokryła ciemność.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

007. Dom na przedmieściu

   Samolot wystartował. Mary siedziała obok mnie w granatowym fotelu, za nami znajdowali się Robert Madsen i Tom Bishop. Madsen zaczytany był w czyichś akta, prawdopodobnie mojego ojca. Trudno było mi uwierzyć, że mógł on mieć coś wspólnego z tymi przestępcami, jednak w takich okolicznościach niczego nie wykluczałam. Robert nie zauważył nawet, jak zerknęłam na nich przez ramię. Tom uśmiechnął się do mnie blado i szybko odwrócił twarz w stronę okna. Na lotnisku przyznał, że boi się latać. Wydawał się wtedy okropnie smutny i przygnębiony. Odwzajemniłam uśmiech i odwróciłam twarz. Cieszyłam się, że Mary zabrała mnie ze sobą, choć tak naprawdę mogłaby zostawić mnie pod opieką innego policjanta. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo troszczy się o mnie i martwi moim bezpieczeństwem. Poczułam ciepło na sercu, przyjemne uczucie, którego nie doznałam już od bardzo dawna. Położyłam głowę na niezwykle twardym oparciu i przymknęłam na chwilę powieki. Po chwili usłyszałam głos hostessy przez radiowęzeł, oznajmiający, że za trzy minuty będziemy lądować i zostaliśmy poproszeni o to, aby zapiąć pasy. Lot był niewyobrażalnie krótki, jednak widziałam, że Mary i Robertowi naprawdę się śpieszy. Ożyli, gdy mieliśmy już wychodzić. Chcieli przeszukać dom w dzień, aby w nocy nie tułać się po nim z latarkami. Jednak wiedzieli, że jeśli będzie to konieczne, będą musieli zostać tam na noc.
   Wyszliśmy w pośpiechu z samolotu. Wiatr wiał jak oszalały, szarpał moimi włosami na wszystkie strony. Starałam się odgarnąć je z twarzy, jednak ilekroć założyłam je za uszy, wiatr odwiewał je na nowo. Postanowiłam z nim nie walczyć i dać mu wszelką swobodę. Zauważyłam, że Mary miała ten sam problem. Jej kasztanowe uczesanie całkowicie potargało się pod wpływem wiatru. Robert podszedł do mężczyzny, który czekał na nas przy wyjściu. To on miał nas zawieźć do domu państwa Radlerów i pomóc im w śledztwie. Przywitał mnie mocnym uściskiem dłoni.
- Komisarz Jason Dirt - przedstawił się. Spoglądaj na niego zauważyłam, że miał na twarzy kilka małych blizn.
- Świadek Constance Flynn - uśmiechnęłam się delikatnie i szybkim krokiem udałam się do samochodu za resztą. Komisarz otworzył bagażnik i pomógł nam spakować do niego walizki, które i tak były w większości puste. Mieliśmy tu zostać ewentualnie na dwie noce, nikt nie suponował, że będziemy musieli zabawić tu dłużej. Podziękowałam, gdy otworzył mi tylne drzwi czarnego Bucka i weszłam do środka. Skórzane fotele były niesamowicie wygodne, ale gdzieniegdzie można było zauważył rozdarcia, które musiał zrobić dość duży pies. Ruszyliśmy. Samochód Jasona miał automatyczną skrzynię biegów, więc płynnie sunął po jezdni. Z ciekawością rozglądałam się dookoła. Obie strony ulicy były wypełnione nowymi domami z ogromnymi garażami, ogrodami i stróżującymi psami. W miarę oddalania się od centrum, gdzie zlokalizowane były miejsca pracy, domy i ulice stawały się coraz uboższe. Byłam zdziwiona. Myślałam, że Randler był bogatym mężczyzną i miał na tyle pieniędzy, aby kupić bogato zdobiony dom w centrum miasta. Zerknęłam kątem oka na Toma. Mocno ściskał kamerę leżącą na jego kolanach i wpatrywał się przed siebie. Poczułam, że zwalniamy, więc odpięłam pasy. Wyszłam z samochodu i zdumiał mnie widok tego, co ujrzałam. Rozlatujący się drewniany płot, stary dom, który ledwo stał na fundamentach. Dach wyglądał, jakby zaraz miał się zapaść, a niektóre okna zastąpione zostały folią. Przełknęłam ślinę i ruszyłam powoli za policjantami. Trawa w ogródku była zżółknięta, a wszystkie kwiaty dawno opadły. To miejsce wyglądało jak pobojowisko. Nie potrafiłam uwierzyć, że ktoś tu naprawdę mieszkał.
   Drzwi wyjątkowo skrzypiały przy otwieraniu. Przeszliśmy przez przedsionek i znaleźliśmy się w pokoju przypominającym salon. Wszystko przesiąknięte było zapachem naftaliny i dymu tytoniowego.
- Na pewno jesteśmy w odpowiednim miejscu? - spytałam po cichu Roberta, wciąż się rozglądając.
- Tak - odpowiedział za niego sucho komisarz Dirt. Zmrużyłam lekko oczy i spojrzałam na niego spode łba. Miał naprawdę dobry słuch jak na swój wiek.
Wszyscy założyliśmy gumowe rękawiczki. Choć był dzień, zmuszeni byliśmy włączyć światło, gdyż okna nie przepuszczały za dużo promieni słonecznych. Stałam pośrodku pokoju i przyglądałam się innym. Zaczęliśmy śledztwo.


sobota, 31 maja 2014

006. Podróż do Detroit, pani Kapitan

Każda pobudka wymagała ode mnie niewyobrażalnego wysiłku. Przez trzydzieści sześć dni nie wyszłam z mieszkania, poziom mojego apetytu obniżył się do zera, a podkrążone doły pod oczami miały już kolor starej śliwki. Wyglądałam marnie, może nawet i gorzej Gdyby ktoś znalazł mnie śpiącą na ulicy, mógłby pomyśleć, że jestem martwa. W pewnym sensie tak się czułam, jakbym była martwa w środku. Mary przestała starać się wyciągać mnie z łóżka, bo wiedziała, że i tak na nic się to zda. Z psychologiem rozmawiałam raz, przez szparę w uchylonych drzwiach. Widziałam, że się starał, jednak ja nie byłam zbytnio skora do współpracy. Zadawałam sobie mnóstwo pytań. Najczęściej napływały one w nocy, gdy już prawie wyłączyłam swój mózg i ułożyłam się do snu. Jednym z nich, na które nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi, brzmiało: "Dlaczego zaatakował moją rodzinę, osoby, na których mi zależało, a nie zabił po prostu mnie?". Bolał mnie fakt, że dwie osoby bliskie mojego sercu zostały bestialsko zamordowane, a jedna została porwana i ślad po niej zaginął. Czułam się okropnie. Chciałam się gdzieś ukryć. Jak kot zwinąć w kłębek i czekać na wieczny sen.
W poszczerbionym przeze mnie  kubku dymiła się herbata, a ja patrzyłam na nią jak zaczarowana. Po chwili pochyliłam się delikatnie i zaczęłam wdychać jej malinowo-cytrynowy zapach. Mary krzątała się po kuchni jeszcze w samym szlafroku, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Ugryzła następny kawałek bułki i dopiła swoją kawę. Robiła tak codziennie, w każdy dzień tygodnia oprócz niedzieli. Wtedy jadła płatki i piła sok pomarańczowy.
- Szlag - mruknęła, spoglądając na zegar ścienny. Wybiegła do swojej sypialni jak oparzona, o mało co nie strącając wazonu ze stolika przy wejściu. Mary miałaby duże mieszkanie, gdyby tylko wyniosła z niego wszystko, co niepotrzebne. Połowa rzeczy, które się tam znajdowały, powinny być już dawno w muzeum albo przynajmniej w koszu. Ona jednak pracowała, nie miała czasu kupić sobie nowej koszuli, a co dopiero odgruzować dom. Widziałam, jak biegała zabiegana przez cały czas, odbierała telefony o trzeciej w nocy i nie spała po nocach, byleby rozwikłać jakąś sprawę. Na jej ścianach nie widziałam żadnych rodzinnych zdjęć, właściwie, nie widziałam żadnych zdjęć. Nie poznałam nikogo z jej otoczenia, koleżanek ani córki. Tak, jakby była ona całkiem sama, jak ja.
- Muszę już iść do pracy! - krzyknęła przy drzwiach, ubierając buty. - Przesłuchujemy dzisiaj jednego z pracowników Johna Randlera.
- Tego mężczyzny, który został zamordowany w tartaku? - spytałam, bardziej ożywiona.
Mary chyba to zauważyła. Sama nie wiedziała, czy się uśmiechnąć, czy może jednak zrobić poważną minę.
- Tak - odpowiedziała na wychodne, szybko się odwracając. Chwyciła torebkę, pomachała mi i szybko wyszła. Najwidoczniej nie chciała mi mówić nic o śledztwie. Z tego co wiedziałam, a wiedziałam niewiele, policja nie znalazła nic, co mogłoby pomóc w odnalezieniu mojej mamy, a oto w tym momencie chodziło mi najbardziej. Nie znaleźli nikogo odpowiedzialnego za to, co stało się w moim domu czy tartaku. Widziałam to po twarzy Mary, że policja była tak samo bezsilna jak ja.

- Jak się pan nazywa?
- Arthur Osmann - odpowiedział niskim barytonem przesłuchiwany. Mary spoglądała na niego badawczym wzrokiem, jednak w głębi duszy wiedziała, że i tak niczego nowego się nie dowie.
- Jak długo pracował pan dla pana Randlera?
- Od samego początku założenia jego firmy.
- Czy zachowywał się on inaczej kilka dni przed morderstwem?
Osmann otworzył usta, jednak po chwili je zamknął. Spojrzał na Mary, następnie w kąt pokoju, gdzie znajdowała się jedna z kamer.
- Zachowywał się dziwnie już rok przed morderstwem.
- Może mi pan opowiedzieć jego zachowania?
- Był po prostu... inny. Nie tylko pracowałem dla niego, ale byłem także jego przyjacielem. Coś zaczęło się dziać, przestał mi mówić o wielu rzeczach, zaniedbywał obowiązki domowe, często gdzieś wyjeżdżał. Stał się dla mnie obcym człowiekiem. 
- Jego żona została zamordowana w tę samą noc. Czy ona także miała coś z tym wspólnego? - spytał nagle porucznik, siedzący po prawej stronie Mary.
- Nie sądzę. Ashley była kurą domową, nigdy w życiu nie pracowała, nie skończyła nawet studiów. Zawsze trochę dziwiłem się Johnowi, dlaczego w ogóle z nią był. Nie była nawet ładna.

Pięcioro policjantów siedziało w głównej sali i przeglądało wszystkie akta, jakie zdążyli zebrać przez ponad miesiąc.
- Może Andrew Flynn w jakiś sposób z nimi współpracował... - podrzucił jeden z mężczyzn, siedzący w pokoju przesłuchań obok Mary. - W jakiś sposób to wszystko musi być powiązane. On był inżynierem materiałowym, mógł produkować dla nich jakieś materiały, pracować z nimi na czarno, Bóg wie co.
- Co ma inżynieria do medycyny? - spytał nagle kolejny porucznik, trzymający w dłoni ołówek. Wstał i zaczął chodzić po pokoju.
- Może nic - odpowiedział kolejny mężczyzna, tym razem nie mundurowy, a kamerzysta i informatyk. - A może jednak ma i to dużo. Flynn w swojej firmie nie tylko zajmował się zwykłymi zleceniami, ale także specjalnymi, w większości tymi, za które płaciło się gotówką. Tak powiedział jego szef. Mówił, że był najlepszy w swoim fachu i każdy chciał go mieć.
- Masz rację - powiedziała Mary, spoglądając na niego żywiej. - Produkował nie tylko maszyny, ale i materiały oraz substancje.
Wstała z krzesła i zaczęła grzebać w teczce z dokumentami Andy'ego. Po chwili wyciągnęła z niej jakiś świstek papieru i położyła go na stół.
- Przez dwa lata uczęszczał do szkoły medycznej z profilem biochemiczno-fizycznym. Skoro był taki dobry w swoim zawodzie, prawdopodobnie Randler poprosił go o pomoc. Coś poszło nie tak i klienci zabili ich obu.
- A niewinne ofiary przytoczyły się same - odpowiedział Carl, drugi porucznik.
- Szkoda, że nie wiemy tylko, w jaką sprawę był zaangażowany - dodał Steven, trzeci porucznik.
- Przeszukiwaliśmy jego dom i biuro tysiąc razy - powiedział Carl, siadając na kancie biurka i wzdychając ciężko. Wszyscy byli już zmęczeni i coraz bardziej tracili jakiekolwiek nadzieje na rozwikłanie tej sprawy. - John najwidoczniej nie miał żadnych bliskich przyjaciół, którym mógłby powiedzieć jakiś sekret. Cholera.
- Ale to dziwne, że żaden z jego współpracowników i pracowników nic nie wiedział o Flynnie. Gdyby z nimi współpracował, pewnie ktoś by coś wiedział... - powiedział Tom, kamerzysta.
Mary podeszła do okna i przez krótką chwilę wpatrywała się w ruchliwe drogi i ludzi chodzących po chodnikach, z takiej odległości wyglądających jak małe mrówki.
- Jeden z jego pracowników kilka dni temu powiedział, że w wolne dni wyjeżdżali z żoną do Detroit, gdzie mieli drugi dom, odziedziczony po rodzicach jego żony - powiedziała, odwracając się do nich.
Wszyscy spojrzeli na nią lekko zaciekawieni, choć nie do końca wiedzieli, do czego zmierza.
 - Musimy sprawdzić jego dom w Detroit, dlatego delegacja dwóch naszych ludzi poleci tam i sprawdzi dom. Tom - powiedziała, pokazując dłonią na kamerzystę. - Ty także musisz polecieć z nimi. Będziesz musiał wszystko udokumentować.
- To był twój pomysł, pani kapitan - rzucił nagle Robert, mężczyzna, który siedział z nią w pokoju przesłuchań. - Może pani powinna polecieć, Peter zajmie się pani obowiązkami na czas pani nieobecności - spojrzał na najstarszego z nich porucznika, który siedział z rozpiętą koszulą i uśmiechał się nonszalancko. - A ja mogę zgłosić się na ochotnika, aby pani towarzyszyć.
Mary uniosła wysoko brwi do góry, a policzki pokryły jej się rumieńcami.
- Nie mogę zostawić Constance samej - odparła szybko, powracając do swojej dawnej formy.
- Pojedzie z nami. Wydaje mi się, że ucieczka stąd bardzo dobrze jej zrobi i będzie z nami.
Wszyscy zgodzili się na pomysł Roberta. Choć Mary była wyższa rangą, wiedziała, że nic z tym nie zrobi. Grupa wybrała, a ona sama wiedziała, że skoro był to jej pomysł, trudno będzie nie zabrać w nim udziału. Wszystko zostało postanowione. Wyruszają do Detroit. 

środa, 12 marca 2014

005. Mary Cerber

Obudził mnie ostry zapach. Gdy otworzyłam powieki widziałam kilka jasnych plam. Dopiero po chwili zaczęłam widzieć wyraźniejsze kontury i słyszeć rozmowy ludzi. Ludzie. Wstałam i zaczęłam rozglądać się dookoła. Wokoło chodziło pełno policjantów, jedni zabezpieczali teren, drudzy chodzili dookoła i rozmawiali ze sobą, trzeci stali przy wejściu i rozmawiali z sąsiadami. Nie byłam pewna czy wiem, co się dzieje. Prawdopodobnie dostałam leki uspokajające lub jeszcze coś mocniejszego. Już się nie trzęsłam. Przeczesałam palcami włosy i zauważyłam, że widnieją na nich zaschnięte plamy krwi. Nagle ktoś wpadł na mnie, szybko przeprosił i poszedł dalej. Nikt mnie nie zauważał, jakbym była tylko powietrzem. Nie podchodzono do mnie, nie tłumaczono i nie pytano. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że może unikają mnie celowo. Byłam w za dużym szoku, aby odpowiedzieć na cokolwiek sensownie i logicznie.  W takim stanie wcale bym im nie pomogła. Oparłam się plecami o ścianę, zjechałam powoli na ziemię i włożyłam głowę między nogi. Czułam, że leki przestają działać, a ból powoli nadchodzi. Łzy wezbrały się w moich oczach, dlatego zaczęłam szybko mrugać w obawie, że mogą spłynąć na policzki. Starałam się nie myśleć o niczym, jednak było to trudniejsze niż sobie wyobrażałam. Objęłam rękami nogi i przyciągnęłam je jeszcze bardziej do siebie. Zamknęłam oczy.
Ściany sali przesłuchań były z czarnego grafitu, stół i krzesła nowoczesne i bardzo niewygodne. Siedziałam okryta kocem i czekałam, aż ktoś wreszcie do mnie przyjdzie. Podniosłam głowę i spojrzałam przed siebie. Dobrze wiedziałam, że lustro, w którym się właśnie widziałam, rzeczywiście nie było prawdziwym lustrem. Drzwi otwarły się powoli, do sali weszła starsza kobieta. Nie była w stroju oficera, miała na sobie zwykła koszulę, żakiet i spódnicę.
- Witam, nazywam się kapitan Mary Cerber - zaczęła. Miała bardzo ciepły głos. Jego barwa pozwoliła mi się rozluźnić. Chciałam, żeby mówiła coś więcej.
Usiadła naprzeciwko mnie i położyła ręce na stole. W jednej z nich trzymała białą teczkę. Otworzyła ją i zaczęła czytać, nie przejmując się moją obecnością.
- Nazywasz się Constance Flynn, tak?
Pokiwałam głową. Nie byłam w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa.
- Urodziłaś się 13 kwietnia 1997 roku w Chicago. Rodzice to Andrew i Rosalia Flynn...
- Byli - wyszeptałam, spuszczając głowę.
Mogłam wyczuć jej wzrok na sobie. Bałam się jednak podnieść głowę i spojrzeć jej prosto w oczy.
- Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. Naprawdę, jednak muszę się ciebie zapytać, czy jesteś w stanie opowiedzieć mi dokładnie co się tam wydarzyło?
Nie poruszając się choćby na chwilę opowiedziałam jej całe zajście.
- Czy Jack zmarł szybko? - spytałam nagle, podnosząc wzrok.
- I ona, i twój tata.
Zaczęłam się trząść. Okryłam się szczelniej kocem i przygryzłam lekko dolną wargę.
- A co z mamą?
- Nie znaleźliśmy jej. Jesteśmy prawie pewni, że ci, którzy zabili twojego tatę i Jacka zabrali ją ze sobą, nie wiemy tylko po co i czy jest jeszcze żywa.
Miałam dość jak na jeden raz. Byłam zmęczona i poddenerwowana. Chciałam wrócić do domu.
- Mogę wrócić do domu? - spytałam z nadzieją w głosie.
Mary tylko pokręciła głową. Splotła dłonie i poprawiła się w krześle.
- Na razie musisz być pod ścisłym nadzorem. Nie masz żadnej bliskiej osoby mieszkającej gdzieś w pobliżu, więc będziesz musiała zamieszkać w hotelu pod nadzorem policjanta.
Wstała i bez słowa skierowała się w stronę wyjścia.
- Nie - powiedziałam nagle, nawet się nad tym nie zastanawiając. - Nie będę mieszkać w hotelu. Nie.
Pani detektyw obróciła się na pięcie i spojrzała na mnie mrużąc oczy.
- Zostaje ci jeszcze jedna możliwość. Możesz zamieszkać z jednym z oficerów, jednak wydaje mi się, że wizja pozostania w hotelu jest dla ciebie lepsza.
- Mogę zamieszkać z panią - odparłam, czując się o niebo lepiej. Strach przed samotnością nagle minął. Odrzuciłam na bok myśli o rodzicach i Jacku, o krwi i bólu. Po prostu przestałam o nich myśleć chociaż na ten jeden moment. Wolałam skupić się na niej, na Mary.
Detektyw stała zszokowana.
- To raczej nie będzie możliwe.
- W takim razie będę spać tutaj, na ziemi w kącie.
Było widać, że bardzo ją zaskoczyłam. Pewnie spodziewała się, że będę zgodna na wszystko i nie będę mieć z niczym problemu, że będę opłakiwać stratę najbliższych. Ja zachowywałam się wręcz przeciwnie. Odrzucałam od siebie perspektywę bólu, zastępując ją tym, co było pod ręką.
- Zobaczę, co da się zrobić. Może ktoś inny weźmie cię pod swoje skrzydła.
Szybko wyszła, abym nie mogła jej zatrzymać już niczym innym.
Apartament znajdował się prawie na najwyższym piętrze w ogromnym budynku. Mary otworzyła drzwi i wpuściła mnie do środka. Widać było, że nie jest zadowolona z tego, że musi mnie niańczyć i być moim opiekunem, jednak chyba nie miała wyjścia. Oprowadziła mnie po mieszkaniu i pokazała mój pokój.
- Czyj to był pokój wcześniej?
- Mojej córki. Po jej wyprowadzce pokój został nieruszony, nic w nim nie zmieniałam.
Nie był zły. Z mebli pozostało tylko łóżko, biurko i pozioma szafa. Ściany były bordowe, bez żadnych obrazów ani malowideł. Pusto.
- Dziękuje.
Uśmiechnęła się do mnie i wyszła, zostawiając przy drzwiach moją walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Podeszłam do okna. Otworzyłam je na oścież i usiadłam na parapecie. Chciałam pooddychać prawdziwym powietrzem, poczuć ciepłe promienie słońca. Wyłączyłam się. Od wszystkiego.
*Oh my God I see how everything is torn in the river deep*
*And I don't know why I go the way*

środa, 26 lutego 2014

004. Pięć sekund jasności

Słońce zaszło za horyzont, ustępując miejsca mrokowi. Pochłonął on wszystko, nie zostawiając nawet maleńkiej, jasnej plamki. Na niebie nie było widać gwiazd ani srebrnej tarczy księżyca. Szliśmy po ciemku, powoli, uważając, aby przypadkiem o coś się nie potknąć. Lamp ulicznych nie było prawie w ogóle, a jeśli były, świeciły bardzo lichym światłem. Przez całą drogę do domu trzymałam Jacka za rękę, nie pozwalając mu jej wyciągnąć z mojego uścisku.
- Przez cały wieczór prawie w ogóle się nie odzywałaś - powiedział nagle. Byłam wręcz pewna, że mi się przygląda. - To nie podobne do ciebie.
- Przepraszam - odpowiedziałam. Wiedziałam, że oczekiwał wyjaśnień, jakichkolwiek. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy w ogóle poruszać ten temat.
- Wydawało mi się dzisiaj, że widziałam jednego z mężczyzn, którzy byli wczoraj w tartaku - rzekłam cicho, niemal szeptem. Nie byłam pewna, czy mnie usłyszał.
Zatrzymał się.
- Co ty wygadujesz? - spytał. Po tonie jego głosu mogłam wywnioskować, że się zdenerwował. - Nie, przestań. Na pewno ci się tylko wydawało. Było ciemno, nie mogłaś przecież zobaczyć ich twarzy.
- Nie widziałam - znów ruszyłam przed siebie, puszczając jego rękę i wkładając swoje do kieszeni spodni. - Ale zapamiętałam wyraziste kości twarzy i długi warkocz.
Jack parsknął śmiechem. Nie uwierzył mi, a przynajmniej nie chciał. Nie dziwiłam mu się. Sama wolałabym z chęcią o tym zapomnieć i nigdy więcej nie wracać do tamtej nocy. Przeszliśmy prze furtkę i weszliśmy na podwórko.
- Przywitam się z twoimi rodzicami - powiedział, otwierając frontowe drzwi. Szybkim ruchem zamknęłam je z powrotem i zaczęłam przyglądać się jego twarzy.
- A co jeśli zrobiliśmy źle, nie mówiąc nikomu o tym, co tam się wydarzyło? W tartaku?
Teraz, gdy światło sprzed domu oświetlało nasze twarze, mogłam zobaczyć jego reakcję. Sam się nad tym zastanawiał, ale nie odpowiedział na moje pytanie. Otworzył delikatnie drzwi i wepchnął mnie do środka.
Coś było nie tak. Narzędzia robotników w kuchni wciąż leżały, a miało ich przecież już dawno nie być. Paliły się tylko neonówki na suficie w salonie i na schodach. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów w domu rozbrzmiewała jakakolwiek muzyka. Cichutka, jazzowa melodia. Moja ulubiona.
- Gdzie są twoi rodzice? - spytał Jack.
- Dobre pytanie - odpowiedziałam, rozglądając się dookoła.
Gdyby nie to, że właśnie skończył się kolejny utwór, nie usłyszałabym cichutkiego jęknięcia dochodzącego z góry. Zdjęłam buty i jak najciszej starałam się wejść na górze. Było tam jeszcze ciemniej, niż na dole. Nie widziałam nic oprócz kontur drzwi. Nagle zapaliły się wszystkie światła. Było tak jasno i biało, że na chwilę musiałam przymknąć powieki, gdyż moje oczy nie były przyzwyczajone do takiej jasności. Widok, który ujrzałam po otworzeniu oczu, przeraził mnie do szpiku kości. Zaczęłam krzyczeć. Jack od razu wbiegł na górę, wołając przy tym moje imię.
Mój tata leżał przy ścianie, wykrwawiony. Prawdopodobnie nie żył już od dobrych dwóch godzin. Jego oczodoły były puste, usta zaszyte grubą nicą, ręce miał związane wraz z nogami. Miał podcięte żyły w łydkach. Ktoś, kto to zrobił, wiedział dokładnie, gdzie musi włożyć nóż. Jego śmierć była szybka, przynajmniej miałam taką nadzieję. Upadłam przy nim, wpadając w zaschniętą już prawie kałużę krwi. Od momentu samobójstwa Boba nie przypominam sobie, abym tak bardzo płakała. Byłam wstrząśnięta. Poczułam dłonie Jacka na swoich ramionach. Podniósł mnie powoli, stawiając na ziemi i przytrzymując, abym nie upadła.
Światło znów zgasło. Nie wiedziałam, co się dzieje. Okropnie się trzęsłam i nie potrafiłam powstrzymać łkania. Usłyszałam czyjeś kroki na schodach. Jack chwycił mnie mocniej i poprowadził do przodu jak najdalej tych odgłosów. Wydawał się być nadzwyczaj opanowany. Wyszeptał mi do ucha, że obojętnie co się stanie, mam się nie ruszać z miejsca. Pięć sekund jasności. Jack pchnął mnie na ścianę i wybiegł przed siebie. Gdy zrobiło się znów ciemno mogłam tylko polegać na swoich uszach. Miałam perfekcyjny słuch, jednak teraz mnie zawodził. Z każdą chwilą coraz mniej słyszałam, ciało stawało się nieposłuszne. Nie potrafiłam oddychać. Znów zaczęłam płakać. Kolejne pięć sekund jasności i strzał. Głuchy strzał, który odbijał się echem w moich uszach. Sytuacja wyglądała podobnie jak ta wczorajsza w tartaku. Jack upadł na ziemię, uderzając głową o posadzkę. Słychać było dziwny dźwięk łamiącej się kości.
- Nie! - krzyknęłam, podrywając się z podłogi. Na oślep pobiegłam przed siebie, uderzając w kogoś z całej siły. Przez chwilę miotałam się, szarpałam i biłam, jednak wiedziałam, że robię to na próżno. Mężczyzna, który mnie trzymał, był ode mnie kilkanaście razy silniejszy. Poczułam ostry ból w klatce piersiowej. Igła, która została we mnie wepchnięta, mogła mieć nawet osiem centymetrów. Momentalnie poczułam się senna.
- Jack - wyszeptałam i zasnęłam, ściskając najpierw jego dłoń.

poniedziałek, 17 lutego 2014

003. Mężczyzna z warkoczem

Przybita do ściany wydawała się leżeć wygodnie na łóżku. Miała rozłożone ręce, nogi zwisające bezwładnie, głowę opartą o lewe ramię. Wyglądała jakby śniła. Jednak, gdyby przyjrzeć się bliżej, można by zauważyć kilka niuansów. Krew ściekającą po jej chudych rękach i ciele, czoło spocone od tortur i wysokiej temperatury pomieszczenia. Płytki i nierównomierny oddech, lekko otwarte powieki, wciąż czuwające. Connie od kilku dni była przetrzymywana w piwnicy starego domu, który musiał być gdzieś niedaleko bagna. Constance odwróciła głowę w stronę metalowych drzwi, gdy tylko usłyszała dźwięk ich otwierania. Znów przyszedł, nie pozwalając jej nawet wypocząć. Tym razem w dłoniach trzymał tylko sznur i maleńki scyzoryk. W jej oku wezbrała się łza, która spłynęła powoli po jej policzku, mieszając się z potem i brudem, który na sobie nosiła. Mężczyzna podszedł bliżej, wchodząc w snop światła i ukazując jej kolejny raz swoją twarz. Brązowy warkocz kończył się na jego ramieniu, duże, popękane usta wykrzywiły się w złowrogim uśmiechu, a czarne jak węgiel oczy robiły z niego jeszcze większego potwora. Chwycił jej podbródek i uniósł lekko twarz. Zrobił to niewiarygodnie delikatnie, co było wręcz abstrakcyjne w porównaniu do jego poprzednich poczynań. Spojrzał jej prosto w oczy i wyszeptał cicho: "Miałaś zapomnieć".
Obudziłam się z krzykiem. Usiadłam na łóżku i włożyłam twarz w dłonie. Przeczesałam palcami włosy i znów się położyłam. Westchnęłam ciężko i zamknęłam oczy. Nie potrafiłam jednak zasnąć. Nie wiem jak długo mogłam tak leżeć bez ruchu. Dwie, może trzy godziny. Raz otwierałam powieki, za chwilę znów je zamykałam, gdy czułam, że robią się coraz bardziej suche. Bałam się, że gdy znów zasnę, powrócę do tej zatęchłej piwnicy i mężczyzny z warkoczem. Jednej nocy ten sam sen śnił mi się trzy razy. Trzy razy przechodziłam przez wszystkie tortury, przez jego wszystkie gry. Trzy razy widziałam jego twarz i słyszałam niski głos. Trzy razy budziłam się z krzykiem . 
- Cholerna lodówka! - usłyszałam rankiem, gdy zeszłam na dół. Mama siedziała przy barku, popijając mlekiem bułkę z miodem, w ogóle nie przejmując się zepsutą lodówką. Ojciec wisiał na drzwiczkach lodówki i klął pod nosem. Zawiązałam sznurek z szlafroka i usiadłam obok mamy. Spojrzała na mnie badawczo, jednak o nic nie pytała. Szybko odwróciła wzrok i zajęła się dokańczaniem śniadania. Przyzwyczaiłam się do braku zainteresowania rodziców moją osobą. Tak było nawet lepiej. Nigdy nie musiałam się z niczego spowiadać ani tłumaczyć.
- Znów musimy zadzwonić po ekipę naprawczą - powiedział tata, zamykając lodówkę i podchodząc do barku.
- Znasz numer Andy - odpowiedziała szybko mama, spoglądając na niego spode łba. Wstała i bez słowa wyszła do sypialni. Słyszałam, jak tata cicho westchnął. Przetarł ręką kilka razy czoło i chwycił za telefon. Musnął moje ramie i wyszedł na taras. Odwróciłam głowę i patrzyłam, jak znika mi z pola widzenia. Po chwili zdałam sobie sprawę, że wcale nie jestem głodna. Zeszłam na dół tylko po to, aby nie być sama, żeby chociaż z nimi posiedzieć, nie musieliśmy rozmawiać. Jednak jak zawsze każdy udał się do swojego kącika, bezpiecznego azylu w tym wielkim i pustym domu. Kolejny kawałek mnie się oderwał, podryfował do czarnej dziury. Czułam się mniejsza i bardziej samotna niż zwykle. Marzyłam teraz tylko o tym, aby jak najszybciej wydostać się z tych trujących czterech ścian.
Stałam na schodach i czekając na przyjście Jacka, obserwowałam mechaników. Rośli mężczyźni szybko uwijali się z pracą. Dwóch kolejnych weszło z jakimś dużym pudełkiem. Za nimi szedł prawdopodobnie kierownik. Miał ubrane zwykłe jeansy, koszulkę z Jankesów i czapkę, spod której wystawał jego długi warkocz. Warkocz. Długi warkocz. Wybałuszyłam szeroko oczy, jakbym się czymś zakrztusiła.
- Przepraszam, jak długo jeszcze panom to zajmie? - rzuciłam pod pretekstem, aby zobaczyć jego twarz. Wiem, że nigdy bym jej nie zapomniała. Mężczyzna z warkoczem jako pierwszy wybiegł za nami, był najbliżej mnie. Bez problemu mogłam ujrzeć kontury jego twarzy.
Zamarłam.
- Proszę nam dać jeszcze godzinę.
Miał zimne oczy, bez wyrazu. Teraz dopiero zauważyłam, że nie są one czarne jak węgiel, a błękitne jak letnie niebo. Koligowało to z moim wcześniejszym wyobrażeniem. Czarne oczy lepiej wyglądały w mojej głowie z profilem mordercy, niżeli błękitne. Chociaż takie piękne, były puste. Wrogie.
- Oczywiście - powiedziałam, jąkając się. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę wejściowych drzwi. Starałam się iść wolno, jednak nie potrafiłam zapanować nad nogami. Bałam się, że nagle mnie zatrzyma i rozpozna we mnie dziewczynę z tartaku. A co jeśli już to zrobił?
Otworzyłam drzwi i wpadłam na Jacka. Uśmiechał się szeroko, a w ręku trzymał bukiet tulipanów.
- Stało się coś? - spytał nagle, widząc wyraz mojej twarzy.
- Mamy zepsutą lodówkę. W domu jest pełno elektryków i nie damy rady niczego dzisiaj ugotować - odpowiedziałam wymijająco, wysilając się na szczery uśmiech. - Może pójdziemy zjeść na mieście? - spytałam z nadzieją w głosie.
- Dla ciebie wszystko - powiedział, całując mój policzek. Odłożył kwiatki na murek i chwycił mnie za spoconą dłoń.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

002. Bluzka

Biegłam ile sił, nie odwracając się za siebie. Chociaż był koniec lata, noce były już naprawdę chłodne. Bez bluzki miałam dreszcze. Obróciłam się za siebie. Ujrzałam dwóch mężczyzn wybiegających z bocznych drzwi tartaku. W rękach trzymali bronie, skierowane w nasze strony. Przyspieszyłam, starając się dogonić Jacka, który wbiegał już po schodach do starego domu. Nagle poczułam dziwny skurcz w klatce piersiowej.  Coraz trudniej było mi złapać oddech.
- Ludzie, gdzie wyście poszli?! - usłyszałam głos Aarona.
Nikt za nami już nie biegł, byliśmy bezpieczni. Upadłam na ziemię, tracąc kontrolę nad swoim ciałem. Trzęsłam się ze strachu i zimna. Jack podbiegł do mnie i objął mocno. Zdjął swoją bluzkę i założył na mnie.
- Wszystko okej? - spytał Aaron, podchodząc do nas bliżej. Spojrzałam na Jacka. Gryzł się, jaką powinien podać odpowiedź.
- Wszystko dobrze, wracaj na imprezę. Odprowadzę Connie do domu, trochę źle się poczuła.
Chłopak uśmiechnął się do nas i odwrócił na pięcie. Położyłam twarz na klatce Jacka i oddychałam głęboko. Ustabilizował mi się oddech i tętno. Jeszcze przez chwilę tak siedzieliśmy, nic nie mówiąc.
- Najlepiej będzie, jeśli nikomu nic o tym nie będziemy mówić.
Podniosłam wzrok, zaskoczona.
- Jack, widziałeś śmierć mężczyzny i ciało zamordowanej kobiety. Jak możemy siedzieć cicho?! Przecież oni znowu mogą kogoś zabić.
- Tak, mogą zabić nas, jeśli tylko dowiedzą się, kim jesteśmy i kto na nich naniósł. Najlepiej się nie wtrącać. To pewnie jakaś mafia, a do takich nie warto podskakiwać. Nie chcę, żeby coś ci się stało.
Ujął moją twarz w dłonie i pocałował czubek nosa. Uśmiechnęłam się delikatnie i wstaliśmy.
 Wciąż momentami przechodziły mnie dreszcze. Rozglądałam się dookoła, aby mieć pewność, że nikt nas nie śledzi. Trzymaliśmy się za ręce ani na chwilę nie puszczając. Gdy doszliśmy do mojego domu, pocałowaliśmy się delikatnie na pożegnanie.
- Uważaj na siebie - wyszeptałam, lekko dotykając wargami jego ucha. On tylko zachichotał, jak to miał w zwyczaju. Często to robił, nawet, gdy nie powinien.
- Przyjdę jutro. Ugotujemy coś razem.
- Kocham cię - raz jeszcze mocno się do niego przytuliłam. Widziałam, jak niespiesznie odchodzi, machając mi przez cały czas. Dopiero po chwili, gdy zniknął mi z pola widzenia, przypomniałam sobie, że mam ubraną jego bluzkę. Uśmiechnęłam się sama do siebie i zaczęłam wdychać jej zapach. Zapach Jacka. Zanim weszłam do domu, znów rozejrzałam się dokoła. Miałam dziwne przeczucie, że to nie był ostatni raz, kiedy widziałam tych mężczyzn. Mężczyznę z warkoczem.